czwartek, 31 marca 2016

One love supreme loves darkness


Mówisz, że gniew mam w oczach. Bo po nocy błądzę
I darmo wzrok mój światła w ciemnościach wygląda.

Przestałam rozumieć świat. Stoję na krawędzi - zawsze potrafiłam balansować na krawędziach, więc dlaczego tym razem miałoby być inaczej...? Ale tym razem pod stopami mam otchłań. Przez niektórych nazywaną szaleństwem. Jeden fałszywy krok i polecę w dół.

Nie rozumiem, dlaczego na świecie jest 7 miliardów ludzi, a robimy wszystko, żeby nawet przypadkiem nie spojrzeć sobie w oczy. Dlaczego zachowujemy się jakbyśmy zazdrośnie strzegli tych naszych granic, za którymi - powiedzcie mi, że się mylę! - jesteśmy tak cholernie samotni i niezrozumiani. Lubię przyglądać się ludziom, lubię na nich patrzeć i zastanawiać się, o czym myślą i dokąd idą, bo jednak uważam, że to ludzie są najważniejsi. I też czasami chciałabym z kimś porozmawiać, nie o sobie i nie o tym, co dzisiaj robiłam, a właściwie nawet nie o rozmowę chodzi - tylko chciałabym mieć kogoś, o czyje ramię mogłabym się oprzeć i milczeć razem z nim. W moim życiu nie ma już tak naprawdę nic wesołego. Nie ma żadnego człowieka, który byłby w stanie rozjaśnić mrok jakąś iskierką szczęścia, bo chyba nikomu nie zależy. Przepraszam, pomyliłam się - jest jedna osoba, której zależy na moim szczęściu.  Ale czasami mam wrażenie, że ona przeze mnie jest tylko bardziej smutna.

Mieszkam w złotej klatce, w której dobrowolnie dałam się zamknąć, ba, sama zbudowałam jej granice, ale jestem w niej sama i nikt mnie w niej nie odwiedza. Gdybym nawet spróbowała wyjaśnić, dlaczego nikt mnie nie odwiedza, to i tak nikt by nie uwierzył, więc pozostawię to niedopowiedziane. Od czasu do czasu ktoś dzwoni, żeby skontrolować, czy dalej go kocham i nie uciekam. To wszystko. Niezbyt wesoły obraz, prawda? To nie tak, że nie chcę tego zmienić. Już chcę. I wiecie - zrobiłam dzisiaj coś, czego nigdy nie robiłam. Napisałam do kolegi z grupy, czy nie chciałby pójść ze mną piwo. Sam mnie pytał, czy zostaję na weekend, więc uznałam, że mogę wyjechać z taką propozycją. Nie wiem, czego się właściwie spodziewałam, ale chyba po cichu liczyłam na to, że on jednak naprawdę chce mnie poznać, a nie tak tylko zagaduje. Że może on wolałby widzieć mnie szczęśliwą niż zapłakaną - to takie chyba dość ludzkie, nie wymagałam żadnych cudów. Odpisał "zobaczymy", więc to zdaje się taka grzeczna forma odmowy, albo ja nie rozumiem. W każdym razie to mi uświadomiło, że z klatek nie wychodzi się tak łatwo, jak myślałam. Powinnam wiedzieć - uciekłam już z klatki szczęśliwego związku, w którym nie czułam nic, i to też nie było łatwe. Ale coś mi mówi, że tym razem będzie dużo trudniej, bo tym razem muszę pokonać coś więcej, niż zewnętrzne bariery zbudowane przez kogoś innego.


piątek, 25 marca 2016

Chwila świętego spokoju.

 Z jej czarnych, przepaścistych, nieprzeniknionych oczu wyzierał śmiejący się obraz Szatana – czy ktoś wie, z jakiej to książki? Nie zdradzę tytułu, bo ta książka została mi polecona przez kogoś, przez kogo nie chciałabym zostać tu rozpoznana – ale jest świetna. Aż ciężko było mi znaleźć chwilę, żeby się oderwać od lektury i tu napisać.

Tak więc w końcu wolne. Ostatnie kolokwium, które było w ostatnim dniu przed świętami, napisałam na 90%. Według pana R. to „mało”, a niech go diabli razem z jego nieludzkim perfekcjonizmem... Z jednej strony – ja naprawdę potrzebuję kogoś, kto motywowałby mnie do nauki i kopał metaforycznie w moje 4 litery, żebym dawała z siebie wszystko na tych studiach. Sama jestem zbyt leniwą i oportunistyczną istotką, żeby funkcjonować na najwyższych obrotach z własnej, nieprzymuszonej woli. Panu R. wyjątkowo dobrze idzie motywowanie mnie, ale ostatnio chyba za bardzo się wczuwa w swoją rolę. Bite dwie godziny odpytywania mnie przed kolokwium tylko po to, żeby mógł stwierdzić z dezaprobatą, że wszystkiego sam musi mnie nauczyć. Pff. Czasami mam ochotę powiedzieć mu, że chyba mnie z kimś pomylił. To, że on zalicza WSZYSTKO w pierwszych terminach, a najtrudniejsze kolokwia potrafi napisać na 100% ucząc się połowę tego czasu, co ja… no cóż. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego on rok temu uparł się, że jesteśmy na tym samym poziomie intelektualnym i od tego czasu ile razy napiszę coś na 90% lub mniej stwierdza, że musiałam się pomylić przy przenoszeniu na kartę odpowiedzi.
Nie , do cholery, nikt się nie pomylił , po prostu nie jestem taka inteligentna jak sobie myślisz.
 Ja tam, o dziwo, jestem całkiem zadowolona ze swoich nędznych dziewięćdziesięciu procent. Już pogodziłam się z faktem, że co prawda mogę mieć lepsze wyniki niż 99% roku, ale ON i tak będzie ode mnie lepszy. No i dobrze. Tak całkiem szczerze – tak długo miałam do czynienia (podstawówka, gimnazjum, liceum…) tylko i wyłącznie z ludźmi głupszymi od siebie, że właściwie sprawia mi ulgę świadomość, że tym razem to ja jestem od kogoś po prostu głupsza. Zdaje się, że szlag trafił mój własny perfekcjonizm, w chwili obecnej pragnę tylko świętego spokoju. Najchętniej rytualnie spaliłabym kilka podręczników przez tą przerwę, ale wiem, że nie mogę – rodzice za dużo za nie zapłacili.


Dzisiaj jestem w wyjątkowo dobrym nastroju, może to kwestia tej książki. Jak ją przeczytam, a pewnie będzie to miało miejsce dzisiaj w nocy, to zapewne wpadnę w czarną rozpacz. Jestem w na tyle dobrym humorze, żeby podchodzić z dystansem do samej siebie, toteż siedząc dzisiaj w kościele doszłam do wniosku, że ja po prostu lubię być nieszczęśliwie zakochana. Tyle książek przeczytanych, a o większej masochistce nigdy nie czytałam. To nie jest przecież tak, że nigdy nie byłam szczęśliwa. Miałam chłopaka, który naprawdę mnie kochał, i to był w sumie najszczęśliwszy okres w moim życiu. Ale nie. Odeszłam od niego i teraz znowu wyznaję miłość osobie, która mnie nie kocha i ja dobrze o tym wiem. (Tak, napisałam mu, że go kocham. O dziwo – nie wyśmiał mnie, a byłam przekonana, że to zrobi. Słowem się nie odezwał na ten temat, chociaż ogólnie rozmawiamy ze sobą tak jak zwykle. Zupełnie nie wiem jak ten fakt zinterpretować. Ktoś coś...?) 
Może w takim układzie czuję się paradoksalnie bezpieczniej, bo bardziej znajome jest mi nieszczęście niż szczęście. Nie wiem, czym jest szczęście, ponieważ od kiedy pamiętam na dnie mojej duszy był jakiś rodzaj gęstniejącego mroku, którego genezy nie potrafię wytłumaczyć. Jeśli brzmię jak nawiedzona to szczerze przepraszam, ale może jestem. Nie miałam jakiegoś specjalnie nieszczęśliwego dzieciństwa, to raczej ja byłam dziwnie nieszczęśliwym dzieckiem. Na przemian z, hm, okresami dzikiej radości bez powodu. I tak już chyba zostało. Może czas się z tym pogodzić. Jakby na to nie patrzeć, całkiem nieźle sobie radzę w tej swojej nienormalności.

niedziela, 20 marca 2016

To nie jest historia romantyczna.

Zdaję sobie sprawę, że to, co teraz napiszę, może być szokujące. Bo każdy instynktownie ucieka przed bólem, a już na pewno przed ludźmi... którym jego ból sprawia przyjemność. A jednak - zdecydowałam, że opowiem tu tą historię, więc to zrobię. Nie liczę na zrozumienie.

Całonocna impreza, pierwszy raz od tak dawna. Nawet przemogłam wewnętrzny opór mówiący „wiesz, że jak zaczniesz mówić, to powiesz za dużo” i z własnej woli zaczęłam rozmawiać z ludźmi. Różnymi ludźmi. Znałam tam może ze cztery osoby. Pamiętam, że przez kilka godzin rozmawiałam z kilkoma chłopakami, a potem w środku nocy tańczyłam z trzema z nich. Jeden świetnie tańczył, z drugim świetnie mi się rozmawiało, a trzeci miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że czułam się przy nim bezpiecznie. I żaden z nich nie był dla mnie odpowiedni, bo ja – to ja.

O wschodzie Słońca, kiedy prawie wszyscy już zasnęli, ja leżałam na podłodze obok swojej przyjaciółki, patrząc w sufit. I pomyślałam, że to dobry moment, żeby powiedzieć jej to, co chciałam powiedzieć  od dobrych kilku dni, ale… nie chciałam jej w to wciągać, nie chciałam żeby się o mnie martwiła. Ale potem, leżąc na tej podłodze, zaczęłam drżeć i zdałam sobie sprawę, że to nie z zimna. Bałam się, naprawdę się bałam.  I potrzebowałam kogoś, kto wiedziałby, dlaczego. Spojrzałam na nią, patrzyła na mnie bez słowa, tak jakby przeczuwała, że nie daję już rady i pomyślałam nawet, że nie powinnam jej tego mówić, ale już nie było odwrotu.
- On mi powiedział... „Ja lubię, kiedy cię boli”.
Nie była tak zaskoczona, jak myślałam, że będzie. Jednak musiała to powtórzyć na głos, żeby upewnić się, czy dobrze usłyszała.
- On powiedział, że lubi, kiedy cię boli?
- Tak. I wiesz co mnie przeraża, że ja nie wiem, czy miał na myśli tylko ból fizyczny, czy może jednak psychiczny też…
- …Ja myślę, że on miał na myśli każdy rodzaj bólu. I Ty też tak myślisz, prawda? Ja nie rozumiem, Miriam, wytłumacz mi, bo nie rozumiem. Dlaczego akurat on? Jest tylu facetów na świecie. Z tego na pewno część pasuje do twoich preferencji. Jesteś ładna i atrakcyjna, mogłabyś mieć każdego, gdybyś chciała. Więc dlaczego uparłaś się tak bardzo akurat na niego?

Powiedziałam jej, dlaczego. Nie liczyłam na to, że zrozumie, bądź co bądź niewielu ludzi byłoby w stanie zrozumieć, że można myśleć w ten sposób. Dla większości to szaleństwo. Ale ona zrozumiała. Widziałam w jej rozszerzonych źrenicach, że zrozumiała, chociaż na pewno nie poczuła się przez to lepiej.
- A więc… Ty naprawdę od niego nie odejdziesz, prawda?
- Ja nie chcę od niego odchodzić.
- Ok. Odpowiedz mi szczerze na jedno pytanie. Chyba znam odpowiedź, ale chcę ją usłyszeć od Ciebie.  Czy Ty masz jakieś pojęcie, czym się dla Ciebie może skończyć relacja z tym... sadystą?

Pytanie zawisło w powietrzu niczym czekający na podpis wyrok skazujący. Skazujący, żeby było jasne, mnie. Z drugiej strony, czego ja się spodziewałam. Wiedziałam, że moja przyjaciółka zada dobre pytanie. Nagle poczułam powiew chłodu, przenikającego aż do kości i jednocześnie pomyślałam, że wiem, jak to się skończy. Odpowiedziałam, chociaż jednocześnie czułam, jakbym rzucała się do studni, której dna nie dostrzegam:

- Wiem, że to się skończy źle.

sobota, 5 marca 2016

...

Przez ostatni tydzień nawet chciałam coś tu napisać, ale nie byłam w stanie. Okazało się, że miałam rację. Czasami trzeba zaryzykować. Zaryzykowałam, spróbowałam i... hm... nie żałuję.

To już kolejna tajemnica, która nas łączy, a R. dalej jest chyba przekonany, że nie łączy nas nic. Chociaż nie wiem, czy On jest przekonany o czymkolwiek, co ma związek z naszą znajomością. Czasami chce mi się krzyczeć. Widzę to w Jego oczach; patrzy na mnie nie mówiąc nic, jakby chciał, żebym mu wszystko wytłumaczyła, ale czy można wytłumaczyć komuś uczucia? Więc milczę, i tak sobie siedzimy w kompletnej ciszy, patrząc sobie w oczy. I nie ma w tym żadnej niezręczności. Nawet, co ciekawe, odnajduję w tym jakiś spokój. Czasami mam wrażenie, że przecież moglibyśmy być całkiem szczęśliwi jako para. A potem nachodzi mnie rezygnacja i poczucie, że to bez sensu, że powinnam pozwolić mu być sobą i nie oczekiwać jak naiwna dziewczynka, że On kiedykolwiek uświadomi sobie chociażby to... że nie chce mnie stracić. Bo to by mi wystarczyło. Tylko tyle - i aż tyle. Zawsze podobała mi się astronomia i lubię myśleć o relacjach międzyludzkich w odniesieniu do ciał niebieskich. Więc jeśli porównać nas do planet, to czasami myślę, że nasze orbity są chyba równoległe. Nigdy się nie przetną a jednocześnie pozostaną tak boleśnie bliskie. A jednak jakaś inna część mnie ciągle wierzy, ciągle czeka na cud. Dlaczego ciągle nieracjonalnie wierzę w to, że w tym wypadku warto czekać.? Tylko dlatego, że widzę coś, czego nawet nie potrafię opisać, głęboko na dnie tych dziwnych, zielonkawych oczu, kiedy na mnie patrzą. Przecież to szaleństwo...

Moja najbliższa przyjaciółka stwierdziła nagle, że jestem trochę "ułomna emocjonalnie" i inaczej patrzę na świat niż inni ludzie - to cytat. Jakoś tak zawsze myślałam, że przynajmniej ona mnie rozumie i że choćby nie wiem co, zawsze mogę na nią liczyć. A teraz czuję, że ona właśnie rozumie mnie najmniej, chociaż wie o mnie najwięcej. Przykro mi, bo czuję się tak, jakbym ją zawiodła, a nie rozumiem nawet, o co jej chodzi. Może nie jestem wylewna, może nawet rzeczywiście mam problem z okazywaniem i nazywaniem uczuć, ale to nie znaczy przecież, że ich nie posiadam. Jak ona w ogóle mogła tak pomyśleć? Zależy mi na innych ludziach i na niej też, nawet jeśli im tego nie mówię. Chyba po prostu zakładam, że nie muszę. Zawsze wydawało mi się, że jestem całkiem normalna, chociaż wiadomo, mogłabym być lepszym człowiekiem - jak każdy. Cała ta sytuacja wyprowadziła mnie jednak z równowagi do tego stopnia, że zapytałam R. o opinię na temat mojego zdrowia psychicznego, a On stwierdził, że nie widzi żadnego problemu. Zdałam sobie sprawę, że potrzebuję w swoim życiu Jego spokoju i chłodnej, trzeźwej oceny sytuacji, bo tylko one potrafią mnie uspokoić kiedy wszystko się wali... i to takie ironiczne, do tej pory myślałam przecież, że to On mnie potrzebuje w tym właśnie celu.