piątek, 26 lutego 2016

Desperacja...?

„Jesteśmy opuszczeni jak zabłąkane dzieci w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą na kolana, i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci jako gorące i straszne?”

Chroniczne poczucie opuszczenia to straszna rzecz. A jednak, jesteśmy skazani na samotność jako ludzkość, jeśli ktoś tego nie widzi, to znaczy, że jest ślepy. Ja w swoim byciu z samą sobą odnajduję się coraz lepiej. W końcu to już prawie rok – rok samotności, rok bez (moich) kłamstw. Ale nie powinnam się nad sobą użalać, bo przecież mam to wszystko na własne życzenie. Jest jak w piosence:

Just because I’m hurting doesn’t mean I’m hurt

Doesn’t mean I didn’t get what I deserve

No better and no worse

Życiowa prawda nad którą myślałam tydzień - żeby dowiedzieć się, czy się czegoś chce, bywa że trzeba to po prostu zrobić. No bo jak inaczej. Proszę o rzeczy, których nie powinnam nawet chcieć, wiem o tym dobrze. A jednak w jakiś pokręcony sposób chcę... muszę to zrobić. Odwrotu nie będzie, ale ja już przestałam się bać braku odwrotu. W ogóle przestałam się bać. Nie wiem czy to dobrze czy źle, jest mi to obojętne.
Najgorsi są ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, bo im nie da się niczym zagrozić.

środa, 17 lutego 2016

Jestem złą kobietą

Złą kobietą jestem. Powiedziałam to dzisiaj  w rozmowie ze swoją matką w ramach podsumowania i samą mnie to delikatnie rozbawiło. Rozbawiła mnie zresztą sama ta rozmowa, bo głównym tematem było to, czy wspomniany post temu B. w końcu ożeni się ze swoją długoletnią dziewczyną czy nie. Moja mama twierdzi, że nie, a na pytanie, dlaczego nie, odpowiada „nie wiem ale jestem tego pewna”. Jak może być pewna czegoś takiego – pojęcia nie mam, ale przyzwyczaiłam się już do tego, że ona „po prostu wie” i lepiej w to nie wnikać. Dzisiaj przeczytałam gdzieś, że kobiety mają tendencję do wybierania sobie partnerów, którzy są emocjonalnie i uczuciowo na poziomie ich matek. Nie wiem na ile to jest potwierdzone naukowo, ale w moim przypadku – tak, podpisałabym się pod tym obiema rękami. Powielam rodzinne schematy niczym Ziembiewicz z „Granicy” i jestem tego w pełni świadoma. Stworzę kiedyś portret psychologiczny mojej rodziny, żeby to potwierdzić, ale szybko to nie będzie.

Pisanie o mojej matce i jej poziomie uczuciowości to też zdecydowanie nie jest temat na dzień, który i tak wyssał ze mnie całą energię. Chociaż może powinnam nazywać rzeczy po imieniu i zwalić to na konkretną osobę, która z jakiegoś powodu ubzdurała sobie, że jest ode mnie lepsza. W czym dokładnie – nie wiem i nie chce mi się domyślać. Znudziło mi się analizowanie i tłumaczenie temu człowiekowi jego własnej psychiki. Wiecie, dlaczego założyłam tego bloga? Bo cały wolny czas spędzam na rozgryzaniu psychiki innych ludzi i brakowało mi takiego miejsca, w którym mogłabym skupić się na swojej własnej osobowości i na swoich własnych zachowaniach, których też czasami nie rozumiem. Dlatego tyle piszę o sobie.


Wracając do meritum – jestem złą kobietą i nie jest mi z tego powodu przykro, bo też nie czynię zła dla przyjemności. Bardziej z obowiązku. Jak to tak? Postaram się opisać. W gruncie rzeczy staram się nikogo celowo nie krzywdzić, ale jeśli stoi na drodze do mojego celu… sorry. Jeśli widzę, że ktoś mi bliski nie jest szczęśliwy w związku w którym tkwi, to nie obchodzi mnie, co czuje ta druga strona. Ja jestem po to, żeby pomóc mu się z tego bagna ewakuować. W ogóle czuję się w obowiązku żeby uzmysławiać ludziom niewygodną prawdę na ich temat. Może dlatego tyle osób woli mnie z bezpiecznej odległości. Mojemu dobremu koledze powiedziałam wprost,  co mu dolega. Psychicznie oczywiście. Byłam całkowicie pewna tej diagnozy, to nie jest tak, że nie mając podstaw bawię się w domorosłego psychiatrę, ale ktoś inny pewnie przekonywałby go, że wszystko z nim w porządku… Ja taka nie jestem. Nawet najbliższych potrafię podsumować. A z drugiej strony, zrobię wszystko dla dobra osoby na której mi zależy. Czy to dobrze, czy nie, to też sprawa dyskusyjna. Co ciekawe, ta zależność jest bezwarunkowa i nie zależy od tego, czy ta osoba jest w stanie zrobić to samo dla mnie. Wczoraj, wertując swój pamiętnik, znalazłam zdanie – kiedy mówię komuś „jesteś moim przyjacielem”, to tak jakbym podpisała cyrograf, że do końca będę obok, pilnując go nawet przed samym sobą i że wszystko wybaczę. To jakiś przejaw altruizmu? Czy masochizmu?

niedziela, 14 lutego 2016

O ideałach ciąg dalszy

...A choć winienem Twej niedoli,
miłości mojej nie przeklinaj!


Żeby napisać o swoim ideale, muszę wrócić do wspomnień o chłopaku, który był moim ideałem przez całe liceum. Wtedy widziałam w nim tylko jedną wadę – nie był mój. Powrotów nie będzie, nie po tym, co oboje zrobiliśmy, ale powspominać zawsze można…

B. miał najbardziej niebieskie oczy, jakie w życiu widziałam. W tych oczach naprawdę można było się zakochać. Pamiętam dźwięk jego głosu, kiedy wypowiadał zdrobniale moje imię. Pamiętam, że wrócił się po mnie, kiedy bałam się zejść z oblodzonej skarpy i wziął mnie za rękę. Pamiętam, jak śmiał się, że zamknąłby mnie w swoich lochach i nigdy nie wypuścił, gdyby tylko je miał. Niósł mnie na rękach, żeby wrzucić mnie do basenu, a potem sam do niego wskoczył. Wyciągnął mnie z najgłębszego dna w moim życiu. I nie patrząc na to, jak to się ostatecznie skończyło, były takie momenty, że tylko on był obok mnie. I w końcu – nikt nigdy nie pocałował mnie tak, jak on. Tak, jakby to był nasz jedyny pocałunek w tym życiu, a świat miał runąć następnego dnia. To był nasz jedyny pocałunek. Świat się nie skończył.

Teraz znajduję się gdzieś na rozdrożu. B. jest przeszłością i czas najwyższy się z tym pogodzić…  Znalazłam kogoś, z kim lubię się śmiać. Lubię go, z wzajemnością. Ale nie wkładamy tego na siłę do jakiegoś pudełka. Wczoraj leżąc w łóżku pomyślałam, że tęsknię za R. Nie tak, jak się tęskni za ukochanym, bardziej tęsknię za jego śmiechem i za telefonami z pytaniem „gdzie jesteś?”, kiedy wie, że jestem na uczelni. Ale sam fakt, że doszłam do tego, że mi go brakuje po 2 tygodniach niewidzenia się jest dość… przełomowy. Ani ja, ani on nie przywiązujemy się łatwo do ludzi i gdybym usłyszała od niego, że za mną tęsknił, to nie wiedziałabym kompletnie co z tym zrobić. Nie wiem co będzie dalej. I chyba się z tego cieszę. Z tego, że nie wiem, ale też nie muszę wiedzieć. Że dopóki czegoś nie zepsuję, to w sumie wszystko jest możliwe.

Tak więc, ideał: mężczyzna powinien dawać mi poczucie bezpieczeństwa i stabilności emocjonalnej. Łączyć w sobie siłę psychiczną i nieugiętość w dążeniu do tego, na czym mu zależy, z odrobiną wrażliwości. Powinien być wierzący i powinien potrafić rozmawiać o wierze z łatwością, z jaką rozmawia się o polityce. O polityce nie powinien rozmawiać, chyba że ja sama zacznę. Powinien być poważny, poważny w sensie życiowym, i brać pod uwagę myśl o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci. Zdecydowanie musi lubić dzieci, inaczej nie mamy nawet o czym rozmawiać. Że inteligentny – to już pisałam, a najlepiej gdybyśmy byli kolegami po fachu i mogli się dzielić doświadczeniami także na tym polu. Ale jednak rodzina musi być dla niego wyższą wartością niż praca. 
Hm, wypisałam te wszystkie cechy bez większego namysłu i teraz widzę, że kogoś mi przypominają. Niedobrze.

No w każdym razie, z okazji Walentynek życzę i Wam, i sobie, żebyśmy znalazły kogoś, kto może nawet nie będzie tym wyśnionym ideałem, ale z czasem do niego aspiruje. Kogoś, z kim będziemy po prostu szczęśliwe. A jeśli już kogoś takiego macie – nie wypuszczajcie. Na zdjęciu możecie zobaczyć, jak spędzam dzisiejsze święto. Mam wino, nie jest źle, a za rok może będzie lepiej. To prawda, co mówią - czas jest najlepszym lekarzem. 




czwartek, 11 lutego 2016

Co nas kręci, co nas podnieca

Dzisiaj z przymrużeniem oka. Bardziej niż zbliżające się Walentynki natchnęła mnie do tego tematu moja przyjaciółka, która rzuciła, że jej zdaniem moje wyniki z poszczególnych przedmiotów są w tym roku wprost proporcjonalne do wyglądu prowadzącego. (Tak się składa, że na moim kierunku wykładowców i asystentów płci męskiej jest dużo więcej niż kobiet. I rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się wśród nich tacy, którzy naprawdę mogliby uwiecznić okładkę jakiegoś kolorowego czasopisma.) Wydaje mi się, że większość moich czytelników to kobiety (…?), więc postanowiłam, że jeden temat mogę poświęcić temu, czym właściwie jest piękny mężczyzna? Specjalnie używam słowa piękny, a nie przystojny – bo piękno to dużo więcej niż wygląd zewnętrzny.

Może na wstępie uprzedzę, że mój gust, jeśli o wygląd chodzi, jest dość specyficzny, więc proszę go nie brać do siebie. Zresztą ja te preferencje odnoszę też sama do siebie… Ale nie, o tym innym razem. Więc w największym skrócie – jeśli chodzi o sam wygląd, to najbardziej podobają mi się szczupli mężczyźni. Tacy bardzo szczupli też. Pociągają mnie, chociaż to śmiesznie brzmi, wystające kości policzkowe i delikatnie zapadnięte policzki. Poza tym u mężczyzny zawsze zwracam uwagę na… brwi (gęste i ciemne - ideał) oraz dłonie. No i oczy, bo „oczy są światłem duszy”.

Tym, co moim zdaniem jest ważniejsze od wyglądu, jest inteligencja. Serio, nie ma nic bardziej pociągającego. Tak jeszcze wracając do tych przystojnych asystentów – wykładowca mojego ulubionego przedmiotu to chodzący przykład tego, że owszem, wygląd wykładowcy (i  jego garnituru, ekhm...) ma znaczenie. Gdybym mogła, wstawiłabym tu jakieś zdjęcie poglądowe obrazujące, jak dziewczyny przychodzą ubrane na wykłady i seminaria pana docenta. Albo moje własne zdjęcie, jak o pierwszej w nocy uczę się na kolokwium z prowadzonego przezeń przedmiotu, pijąc piątą kawę i próbując przekonać samą siebie, że poświęcam się tak tylko ze względu na moje wybitne zainteresowanie szlakiem mTOR i cyklem fosfoinozytoli błonowych. (Rezultat – śmiesznie wysoka średnia z tego konkretnego przedmiotu, podczas gdy pozostałe przedmioty… no… na pozostałe już nie miałam czasu.)

A tak na poważnie, trafiłam dzisiaj na cytat który jakoś wrył mi się w pamięć:

Prawdziwym kalectwem jest brak serca.

Jakiś czas temu brałam udział w zajęciach, które prowadził młody lekarz na rezydenturze. Z onkologii. Obiektywnie patrząc, nie był jakoś specjalnie przystojny. Na pierwszy rzut oka nie miał w sobie nic takiego, co zapierałoby dech w piersiach. A potem usiadł i zaczął spokojnym głosem opowiadać nam o pacjencie, który był w jego wieku, dopiero co się ożenił… i on był tą osobą, która musiała powiedzieć temu pacjentowi, że już nic się nie da zrobić. Że chemioterapia i tak nie pomoże, więc ją wycofują. Słuchałam go i czułam tylko, jak rośnie mój podziw do tego lekarza, podczas gdy ja sama robię się coraz mniejsza. Poczułam się jak taka głupia, mała dziewczynka której wydawało się, że ma jakieś pojęcie o życiu, a tak naprawdę nic jeszcze nie przeżyła. Dlatego jeśli kiedyś zdecyduję, że chcę z kimś spędzić resztę życia, to bynajmniej nie ze względu na piękną twarz. Bo wiecie, jeśli za piękną twarzą nie kryje się nic więcej, to mogę ją sobie równie dobrze wydrukować i powiesić na ścianie – będzie mniej problemów. Natomiast nie wyobrażam sobie bycia w związku z kimś, kto nie ma serca dla innych. Empatia i wrażliwość na ludzką krzywdę to coś, bez czego nie można chyba nawet mówić o miłości.

Ciąg dalszy nastąpi - w Walentynki dokończę, jaki właściwie powinien być ten ideał.

A skoro mowa o ideałach... wiecie, co to za Panowie?







wtorek, 9 lutego 2016

Szczerość też może niszczyć

Dzisiaj będzie osobiście i niespecjalnie optymistycznie. Ale wiecie, tak abstrahując, podoba mi się pisanie tutaj. Nawet w takie dni jak dzisiejszy. Najbardziej chyba podoba mi się świadomość, że nie muszę tutaj udawać kogoś lepszego i milszego niż naprawdę jestem. Na pewno przynajmniej część z Was rozumie to uczucie.

A wracając do tematu. Macie czasem tak, że kiedy znacie kogoś dobrze od dłuższego czasu, przyjaźnicie się nawet, zaczynacie w pewnym momencie tęsknić za początkami Waszej znajomości? Za tym okresem, kiedy nie było między Wami całego tego syfu, który nazbierał się gdzieś po drodze? Ja ostatnio coraz częściej.

On i ja. My. Dwójka dzieci szczęścia, które spotkały się w wyniku podejrzanych machlojek przeznaczenia. Poznaliśmy się w niezbyt romantycznych okolicznościach, a do tego on na początku strasznie mnie irytował. Trochę to zajęło, ale w końcu oboje zrozumieliśmy, że jeśli będziemy trzymać się razem, możemy sięgnąć gwiazd. Wszystko pamiętam jakby to było wczoraj. To było takie piękne uczucie, kiedy patrzyłam w jego oczy i widziałam w nich kogoś, kto jest taki jak ja… Teraz, ilekroć patrzę w jego oczy, przypominają mi się przy tym te wszystkie boleśnie szczere komentarze i zalecenia na temat mojego wyglądu, które zdarzyło mu się wypowiedzieć od początku naszej znajomości. Co jest śmieszne, on wcale nie jest złym człowiekiem i nie uwierzę nigdy w to, że lubi patrzeć na ból w moich oczach. On po prostu nie potrafi ugryźć się w język. A co gorsza, nawet nie rozumie, dlaczego powinien. No bo przecież dobrze jest mówić prawdę, czyż nie?

Słyszeliście kiedyś o Islandii? Islandia jest przedzielona uskokiem tektonicznym, który z roku na rok tylko się pogłębia. Za setki lat nie będzie już jednej Islandii, a nasze wnuki nie będą nawet pamiętać o tym, że kiedyś te dwie osobne wyspy na Atlantyku stanowiły jedną całość. Jeśli nic się nie zmieni, z naszą wyjątkową znajomością będzie jak z tą pie***oną Islandią, chociaż już nie wiem, czego bym nie zrobiła, żeby tego uniknąć.  I ja rozumiem – można przestać się z kimś przyjaźnić, bo cię okłamuje. Udaje miłego, a potem wbija ci nóż w plecy. Takich „przyjaciół” też miałam i zwykłam myśleć, że nie ma nic gorszego. Do głowy by mi wtedy nie przyszło, że kiedyś moje piękne i wzniosłe uczucia wobec bliskiej osoby szlag trafi z powodu szczerości. (I nie, jeszcze nie trafił, ale czuję, że zbliżamy się do tego punktu). To takie ironiczne. Nucę sobie w głowie: "otwórz oczy, zobacz sam, przed nami mgła".


Abre los ojos…

sobota, 6 lutego 2016

Because love is blindness...

Jak wychować masochistkę? Nic prostszego, czytaj córce baśnie przed snem.

Zaczęły mi się ferie, nie bardzo wiem co z tym faktem zrobić, bo od kiedy pamiętam z niczym nie radziłam sobie tak beznadziejnie jak z nadmiarem wolnego czasu. Pomiędzy lekturą jednego bardzo mądrego podręcznika a drugiego wymyśliłam więc, że poszperam po domu w poszukiwaniu jakiejś ciekawej książki, którą mogłabym jeszcze przeczytać. I tak natknęłam się na zbiór bajek, który czytała mi mama, kiedy byłam mała. Od razu przypomniała mi się moja ukochana baśń – „Mała Syrenka”. Nie ma sensu żebym przytaczała tu całą fabułę, bo chyba każdy zna tą historię – ale gwoli przypomnienia:
Jest sobie Syrenka. Syrenka zakochuje się w Księciu, który nie zdaje sobie sprawy, że to jej zawdzięcza swoje ocalenie. Zdesperowana, udaje się do czarownicy, żeby ta, w zamian za jej piękny głos, zamieniła ją w człowieka. Tutaj ciekawostka – w tej wersji, którą zna większość osób, jest napisane, że Syrenka traci głos po wypiciu czarodziejskiej mikstury. Może niemiłe, ale w każdym razie bezbolesne. Wersja oryginalna jest trochę bardziej okrutna – czarownica obcina Syrence język. Układ rodem z kodeksu Hammurabiego; nie dziwię się, że ta wersja jest mniej popularna. Ale, ale – to nie wszystko. Poza tym, że straci głos, Mała Syrenka dowiaduje się, że co prawda, na swoich nowych nogach będzie w stanie tańczyć najpiękniej na świecie, ale za to każdy krok będzie sprawiał jej torturę „jakby chodziła po ostrych nożach, a jej stopy nieustannie krwawiły”. Jest jeszcze jedno „ale” – jeśli Książę poślubi inną kobietę, Syrenka zamieni się w morską pianę i po prostu zniknie. Udało mi się już udowodnić tezę o masochizmie? Ciąg dalszy jest już taki, jak w sumie można by się spodziewać – Książę odnajduje Syrenkę i nawet jest dla niej miły, ale to bynajmniej nie oznacza, że się w niej zakochuje. Jest jednak zainteresowany oglądaniem jej tańczącej, a ona, oczywiście, spełnia jego życzenie. Wyobrażacie sobie, co to znaczy – tańczyć, bo on tego zechciał, kiedy każdy krok jest niczym stąpanie po nożach? Następnie historia staje się jeszcze bardziej tragiczna i beznadziejna, bo pojawia się ta trzecia, którą on kocha (chociaż to nie ona dała sobie dla niego obciąć język). Przynajmniej muszę przyznać Andersenowi, że poza masochizmem dostrzegam w tej bajce także głęboki realizm. Niestety. Jak się kończy, każdy wie – „i żyli długo i szczęśliwie”, tyle tylko, że nie dotyczy to głównej bohaterki. Syrenka ma jeszcze wybór – dostaje od swoich sióstr nóż, którym może zabić Księcia i jego drogą żonę, ale, oczywiście, nie jest w stanie go skrzywdzić. Zamiast tego rzuca się w morskie fale, żeby zamienić się w pianę i zniknąć. Zdaniem niektórych, takie właśnie jest zakończenie oryginalne, ale samemu Andersenowi zrobiło się chyba głupio, że napisał coś aż tak okrutnego i ostatecznie dopisał akapit o córach powietrza, które zabierają Syrenkę do nieba, i obiecują jej, że za 300 lat dostanie nieśmiertelną duszę w zamian za swoje dobre serce.

Rozpisałam się, a chciałam tylko wyjaśnić, dlaczego mam takie mieszane uczucia względem tej bajki… i wyjaśnić, dlaczego tak ją uwielbiam. Bo bajka jest okrutna i nie da się tego ukryć. A z drugiej strony, prawda jest taka, że ja Syrenkę doskonale rozumiem. A przynajmniej rozumiem to, co w całej historii jest najbardziej kontrowersyjne – to, ile poświęciła dla miłości.


 Mi samej zajmuje sporo czasu, żeby uznać kogoś za wartego mojego zainteresowania. Ale jeśli już dojdę do wniosku, że ten konkretny Ktoś jest wyjątkowy – to chyba nie ma takiej rzeczy, której bym dla niego nie zrobiła. Jest coś, co łączy mnie z Syrenką – dla miłości mojego życia byłabym w stanie nawet zatańczyć na ostrych nożach. To, co nas różni, to że ja nie stałabym z boku ze złamanym sercem i nie patrzyła spokojnie, jak On odchodzi do innej kobiety. Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, ale coś na pewno bym zrobiła. Bo wszystko lepsze, niż świadomość, że nie zrobiło się nic…

czwartek, 4 lutego 2016

"Oto mej duszy świątynia - z czarnych, jak miłość, marmurów"

Miriam, tak się tutaj nazywam.
20 lat.
Studentka - napiszę tylko, że mój kierunek należy do tych wymagających.
Przyszła pani dr hab. (co najmniej).
Racjonalistka, która wierzy w Boga i zjawiska nadprzyrodzone.
Perfekcjonistka, która akceptuje błędy cudze, ale nie własne.  Mam obsesję na punkcie trzech rzeczy - porządku, wagi i nauki. Ja nie pozwalam sobie na "gorsze dni" (nawet gdybym chciała, to nie mogę), ja je tylko miewam niezależnie od swojej woli. Tak jak ostatnio, kiedy to ZNOWU czegoś nie zdałam.
Outsiderka z wyboru. Mam kilku przyjaciół, ale na razie wolę o nich nie pisać. Dlatego właśnie potrzebuję tego bloga - żeby mieć kolejne miejsce, w którym nie będę musiała udawać. 
Potrzebuję go też z innych powodów - w ramach ucieczki od studiów, które nie należą do najłatwiejszych i w ramach ucieczki od... pewnej relacji, która również nie należy do najłatwiejszych.
Nie napiszę tutaj wszystkiego, będę dawkować informacje, ale jeśli jednak chcecie zobaczyć kawałek mojego świata - zapraszam. A to na dobry początek:

Umiem cię kochać!
Głosem samym, rękoma, całym swoim ciężarem…
Mogę cię kochać!
( Tylko nie myśl, że przez to staniemy się jednym ciałem!)
Nie umiem cię kochać…!
Już, przestań! Nie zatrzymasz mnie tą słabiutką ręką…
Co ty mówisz? To mięsień,  nie mógł ci przecież pęknąć.
Nie potrafię kochać!
Droga - pomiędzy nami  wszystko już rozegrane…

Nie zmienisz mego serca, bijąc głową o ścianę.