Z jej
czarnych, przepaścistych, nieprzeniknionych oczu wyzierał śmiejący się obraz
Szatana – czy ktoś wie, z jakiej
to książki? Nie zdradzę tytułu, bo ta książka została mi polecona przez kogoś,
przez kogo nie chciałabym zostać tu rozpoznana – ale jest świetna. Aż ciężko
było mi znaleźć chwilę, żeby się oderwać od lektury i tu napisać.
Tak więc w końcu wolne.
Ostatnie kolokwium, które było w ostatnim dniu przed świętami, napisałam na
90%. Według pana R. to „mało”, a niech go diabli razem z jego nieludzkim perfekcjonizmem...
Z jednej strony – ja naprawdę potrzebuję kogoś, kto motywowałby mnie do nauki i
kopał metaforycznie w moje 4 litery, żebym dawała z siebie wszystko na tych
studiach. Sama jestem zbyt leniwą i oportunistyczną istotką, żeby funkcjonować
na najwyższych obrotach z własnej, nieprzymuszonej woli. Panu R. wyjątkowo dobrze
idzie motywowanie mnie, ale ostatnio chyba za bardzo się wczuwa w swoją rolę. Bite
dwie godziny odpytywania mnie przed kolokwium tylko po to, żeby mógł stwierdzić
z dezaprobatą, że wszystkiego sam musi mnie nauczyć. Pff. Czasami mam ochotę
powiedzieć mu, że chyba mnie z kimś pomylił. To, że on zalicza WSZYSTKO w
pierwszych terminach, a najtrudniejsze kolokwia potrafi napisać na 100% ucząc
się połowę tego czasu, co ja… no cóż. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego on rok
temu uparł się, że jesteśmy na tym samym poziomie intelektualnym i od tego
czasu ile razy napiszę coś na 90% lub mniej stwierdza, że musiałam się pomylić
przy przenoszeniu na kartę odpowiedzi.
Nie , do cholery, nikt się nie pomylił , po prostu
nie jestem taka inteligentna jak sobie myślisz.
Ja tam, o dziwo, jestem całkiem zadowolona ze
swoich nędznych dziewięćdziesięciu procent. Już pogodziłam się z faktem, że co
prawda mogę mieć lepsze wyniki niż 99% roku, ale ON i tak będzie ode mnie
lepszy. No i dobrze. Tak całkiem szczerze – tak długo miałam do czynienia (podstawówka,
gimnazjum, liceum…) tylko i wyłącznie z ludźmi głupszymi od siebie, że
właściwie sprawia mi ulgę świadomość, że tym razem to ja jestem od kogoś po
prostu głupsza. Zdaje się, że szlag trafił mój własny perfekcjonizm, w chwili
obecnej pragnę tylko świętego spokoju. Najchętniej rytualnie spaliłabym kilka
podręczników przez tą przerwę, ale wiem, że nie mogę – rodzice za dużo za nie
zapłacili.
Dzisiaj jestem w
wyjątkowo dobrym nastroju, może to kwestia tej książki. Jak ją przeczytam, a pewnie
będzie to miało miejsce dzisiaj w nocy, to zapewne wpadnę w czarną rozpacz.
Jestem w na tyle dobrym humorze, żeby podchodzić z dystansem do samej siebie,
toteż siedząc dzisiaj w kościele doszłam do wniosku, że ja po prostu lubię być
nieszczęśliwie zakochana. Tyle książek przeczytanych, a o większej masochistce nigdy
nie czytałam. To nie jest przecież tak, że nigdy nie byłam szczęśliwa. Miałam
chłopaka, który naprawdę mnie kochał, i to był w sumie najszczęśliwszy okres w
moim życiu. Ale nie. Odeszłam od niego i teraz znowu wyznaję miłość osobie,
która mnie nie kocha i ja dobrze o tym wiem. (Tak, napisałam mu, że go kocham. O
dziwo – nie wyśmiał mnie, a byłam przekonana, że to zrobi. Słowem się nie
odezwał na ten temat, chociaż ogólnie rozmawiamy ze sobą tak jak zwykle. Zupełnie nie
wiem jak ten fakt zinterpretować. Ktoś coś...?)
Może w takim układzie czuję się
paradoksalnie bezpieczniej, bo bardziej znajome jest mi nieszczęście niż
szczęście. Nie wiem, czym jest szczęście, ponieważ od kiedy pamiętam na dnie mojej
duszy był jakiś rodzaj gęstniejącego mroku, którego genezy nie potrafię
wytłumaczyć. Jeśli brzmię jak nawiedzona to szczerze przepraszam, ale może jestem.
Nie miałam jakiegoś specjalnie nieszczęśliwego dzieciństwa, to raczej ja byłam
dziwnie nieszczęśliwym dzieckiem. Na przemian z, hm, okresami dzikiej radości bez
powodu. I tak już chyba zostało. Może czas się z tym pogodzić. Jakby na to nie
patrzeć, całkiem nieźle sobie radzę w tej swojej nienormalności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz