Jak wychować masochistkę?
Nic prostszego, czytaj córce baśnie przed snem.
Zaczęły mi się ferie, nie
bardzo wiem co z tym faktem zrobić, bo od kiedy pamiętam z niczym nie radziłam
sobie tak beznadziejnie jak z nadmiarem wolnego czasu. Pomiędzy lekturą jednego
bardzo mądrego podręcznika a drugiego wymyśliłam więc, że poszperam po domu w
poszukiwaniu jakiejś ciekawej książki, którą mogłabym jeszcze przeczytać. I tak
natknęłam się na zbiór bajek, który czytała mi mama, kiedy byłam mała. Od razu
przypomniała mi się moja ukochana baśń – „Mała Syrenka”. Nie ma sensu żebym przytaczała
tu całą fabułę, bo chyba każdy zna tą historię – ale gwoli przypomnienia:
Jest sobie Syrenka. Syrenka
zakochuje się w Księciu, który nie zdaje sobie sprawy, że to jej zawdzięcza
swoje ocalenie. Zdesperowana, udaje się do czarownicy, żeby ta, w zamian za jej
piękny głos, zamieniła ją w człowieka. Tutaj ciekawostka – w tej wersji, którą
zna większość osób, jest napisane, że Syrenka traci głos po wypiciu
czarodziejskiej mikstury. Może niemiłe, ale w każdym razie bezbolesne. Wersja oryginalna
jest trochę bardziej okrutna – czarownica obcina Syrence język. Układ rodem z
kodeksu Hammurabiego; nie dziwię się, że ta wersja jest mniej popularna. Ale,
ale – to nie wszystko. Poza tym, że straci głos, Mała Syrenka dowiaduje się, że
co prawda, na swoich nowych nogach będzie w stanie tańczyć najpiękniej na
świecie, ale za to każdy krok będzie sprawiał jej torturę „jakby chodziła po
ostrych nożach, a jej stopy nieustannie krwawiły”. Jest jeszcze jedno „ale” –
jeśli Książę poślubi inną kobietę, Syrenka zamieni się w morską pianę i po
prostu zniknie. Udało mi się już udowodnić tezę o masochizmie? Ciąg dalszy jest
już taki, jak w sumie można by się spodziewać – Książę odnajduje Syrenkę i
nawet jest dla niej miły, ale to bynajmniej nie oznacza, że się w niej
zakochuje. Jest jednak zainteresowany oglądaniem jej tańczącej, a ona,
oczywiście, spełnia jego życzenie. Wyobrażacie sobie, co to znaczy – tańczyć,
bo on tego zechciał, kiedy każdy krok jest niczym stąpanie po nożach? Następnie
historia staje się jeszcze bardziej tragiczna i beznadziejna, bo pojawia się ta
trzecia, którą on kocha (chociaż to nie ona dała sobie dla niego obciąć język).
Przynajmniej muszę przyznać Andersenowi, że poza masochizmem dostrzegam w tej
bajce także głęboki realizm. Niestety. Jak się kończy, każdy wie – „i żyli
długo i szczęśliwie”, tyle tylko, że nie dotyczy to głównej bohaterki. Syrenka
ma jeszcze wybór – dostaje od swoich sióstr nóż, którym może zabić Księcia i
jego drogą żonę, ale, oczywiście, nie jest w stanie go skrzywdzić. Zamiast tego
rzuca się w morskie fale, żeby zamienić się w pianę i zniknąć. Zdaniem
niektórych, takie właśnie jest zakończenie oryginalne, ale samemu Andersenowi
zrobiło się chyba głupio, że napisał coś aż tak okrutnego i ostatecznie dopisał
akapit o córach powietrza, które zabierają Syrenkę do nieba, i obiecują jej, że
za 300 lat dostanie nieśmiertelną duszę w zamian za swoje dobre serce.
Rozpisałam się, a
chciałam tylko wyjaśnić, dlaczego mam takie mieszane uczucia względem tej bajki…
i wyjaśnić, dlaczego tak ją uwielbiam. Bo bajka jest okrutna i nie da się tego
ukryć. A z drugiej strony, prawda jest taka, że ja Syrenkę doskonale rozumiem.
A przynajmniej rozumiem to, co w całej historii jest najbardziej kontrowersyjne
– to, ile poświęciła dla miłości.
Mi samej zajmuje sporo czasu, żeby uznać kogoś
za wartego mojego zainteresowania. Ale jeśli już dojdę do wniosku, że ten konkretny
Ktoś jest wyjątkowy – to chyba nie ma takiej rzeczy, której bym dla niego nie
zrobiła. Jest coś, co łączy mnie z Syrenką – dla miłości mojego życia byłabym w
stanie nawet zatańczyć na ostrych nożach. To, co nas różni, to że ja nie
stałabym z boku ze złamanym sercem i nie patrzyła spokojnie, jak On odchodzi do
innej kobiety. Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, ale coś na pewno bym zrobiła. Bo
wszystko lepsze, niż świadomość, że nie zrobiło się nic…
Przyznam, że nie miałam pojęcia o oryginalnej wersji tejże baśni, zapewne właśnie ze względów, że każde dziecko by się tego przestraszyło no i bajka by się nie sprzedała. Ale ja również rozumiem Syrenkę, też potrafiłabym się poświęcić dla swojej miłości, nawet jeżeli niosłoby to za sobą ból fizyczny, bo przecież cierpienie jakie odczuwałabym nie dostając zainteresowania od ukochanej osoby byłoby większe niż jakiekolwiek katusze. Chyba. No ale, wiesz o co mi chodzi, zapewne. Szkoda, że Księciuniu nie docenił poświęcenia Syrenki, ale też nie ma co się dziwić, skoro kochał tę drugą... No ale Syrenka wykazała się małą zaradnością i zachowała się jak taka przysłowiowa pipka, nie walczyła nawet ani nic, wolała desperacko oddać życie. Ja mam takie samo zdanie jak Ty, źle czułabym się ze świadomością, iż pogrążyłam się w stagnacji i nie walczyłam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
theeternalbattle.blogspot.com
Chyba wiem, o co Ci chodzi... czasami nie możemy wybrać tak, żeby nie cierpieć, prawda? A ból fizyczny można jeszcze znieść. Ten zadawany przez ukochaną osobę, nawet jeśli wynika z nieczułości a nie sadyzmu, to zupełnie inna bajka. Nie wiem jak Ty, ale ja wierzę w przeznaczenie, a w każdym razie wierzę, że jeśli kogoś mamy w życiu poznać, to na siebie trafimy. Pytanie tylko, czy to wykorzystamy - Syrenka widać nie potrafiła.
UsuńCieszę się, że skomentowałaś.